O tuszu False Lash Wings od Loreal pisano już dużo, w gruncie rzecz biorąc większość opinii była bardzo pozytywna, a najbardziej w pamięć zapadła mi recenzja u Maliniarki z
Bajzlu Kosmetycznego. Jej wpis dotyczył co prawda standardowej wersji, moja to natomiast najnowsza, która według samego producenta ma posiadać ultra czarny odcień. Liczyłam, że pozostałe właściwości nie uległy zmianie o i ile początkowo tusz nie powalił mnie na kolana, to aktualnie z chęcią po niego sięgam, choć ma też poważny minus.
Podstawową zaletą ma być silikonowa, asymetryczna szczoteczka, która ułatwia malowanie oraz podnosi rzęsy w zewnętrznych kącikach, nadając wspominany efekt motyla. Maluje się nią całkiem przyjemnie, choć przy lewym oku miewam mały problem.
Maskara dość mocno, kwiatowo pachnie, ja za tym szczególnie nie przepadam, ale to już kwestia gustu. Czerń faktycznie jest mocno nasycona, głęboka.
Po prawie dwóch miesiącach mogę powiedzieć, że bardzo ładnie podkreśla, wydłuża i pogrubia. Na zdjęciu jedna warstwa, na niepokręcanych zalotką rzęsach. Faktycznie unosi zewnętrzne rzęsy. Po kuracji Long 4 lashes efekt bardzo mnie zadowala, pomalowane nim oczy wyglądają dość spektakularnie, czego być może fotografia nie oddaje.
Zdarzało się jej sklejanie, grudek nie doświadczyłam. Formuła została wzbogacona o włókienka, które mogą podrażniać oczy, ale co dziwne, nie było to notoryczne. Największym minusem jest jednak delikatne osypywanie się pod koniec dnia. Przy cenie 50zł/7ml mocno mnie to zawiodło, a szkoda.
Zauważyłam, że tusze Loreal nie gęstnieją tak szybko, co się chwali przy kwocie, jaką należy zostawić przy kasie oraz pojemności. W drogeriach internetowych cena waha się od 30zł, sama jednak nie wiem, czy skuszę się na zakup. Mogłabym powiedzieć, że to mój kolejny ulubieniec, gdyby nie wspominane wady.